2 nasze ADOPCINY
Był pierwszy kwietnia 2023 roku, godzina po czternastej, kiedy to weszłam na Facebooka. Oczekiwałam standardowej dawki memów i fotek kotów znajomych, a tymczasem trafiłam na post o pewnym psie. Czarny, brodaty, pięciomiesięczny gagatek, który po raz kolejny wrócił z adopcji.
Zdjęcia przypominały mi mojego pierwszego psa, Reksia. No i przepadłam.
Przeczytałam całą historię, zostawiłam komentarz z pytaniem, gdzie mogę go odebrać, i nawet się nie obejrzałam, a telefon zadzwonił. Na linii była pani zajmująca się adopcją. A potem zaczęła się seria rozmów. Rozmawiałam z czterema paniami, z niektórymi nawet dwukrotnie!
Była też wizyta domowa, po której zyskaliśmy nową koleżankę. Ja uparcie przekonywałam, że ten pies to właśnie dla mnie, a panie z adopcji uparcie twierdziły, że to właśnie NIE pies dla mnie.
Wtedy nagrałam wiadomość do koleżanki:
"Jeśli tego psa nie dostanę, to ja już nie wiem, kto może go dostać!"
W głowie miałam już plan awaryjny – hodowla. Ale nie poddałam się.
Początkowy plan był taki, że Tadzik (wtedy jeszcze Teges) miał się spotkać z Mimi, moją kotką. Miało to dać jakieś rozeznanie, ale tak naprawdę, co można stwierdzić po jednej randce?
No właśnie... nic.
W końcu ostatnia rozmowa z panią Anią zakończyła się optymistycznie:
"Jeśli przekonasz resztę, to możesz go mieć." No i chyba przekonałam!
Następnego dnia, 2 kwietnia, po godzinie 11, ON - przyjechał.
Wyskoczył z bagażnika, zaś mój mózg był gotowy na małego, uroczo niezdarnego szczeniaczka, a tymczasem Tadzik był już całkiem wyrośnięty! Lekki szok. W mieszkaniu zrobiło się wesoło: Tadzik biegał i szczekał, Mia – syczała jak wściekły czajnik na turbo trybie.
Po formalnościach poszliśmy na spacer. A potem zaczęła się moja edukacja z zakresu "podstaw psiego wychowania", czyli rzecz, którą powinno się znać, a ja ewidentnie nie znałam.
Po sześciu godzinach od przyjazdu poszłam z nim na siku. Po sześciu godzinach, mając już kilka kałuż w mieszkaniu! Serio, ile można? Pierwsze dwa tygodnie były jak wycięte z życia: siku co 1,5 godziny w dzień, co 2 godziny w nocy. Nie da się pracować, nie da się spać.
Można jedynie patrzeć na niego z miłością (i lekkim obłędem w oczach), zastanawiając się, kto tu kogo adoptował.
A potem przyszedł czas "monotematycznego" Tadzika.
Kiedy mu się wzmożony popęd seksualny włączył, spacer zamieniał się w misję ratunkową. Ograniczyliśmy wizyty na wybiegach, bo to była zabawa w "akcja – reakcja". Tadzik w roli Romea, a ja w roli ochroniarza, który musiał ewakuować delikwenta, zanim kogoś oczaruje do szaleństwa. Na szczęście po kastracji powoli stawał się spokojnym, statecznym Panem Tadeuszem.
Teraz, mając już swoje 2,5 roku, Tadzik stał się prawdziwym psim dżentelmenem – no, może z małymi wyjątkami, kiedy postanawia być łobuzem z urokiem osobistym. Inteligentny jak profesor z Oxfordu, tylko z lepszym futrem i większą skłonnością do tarzania się w błocie lub końskim łajnie.
Czasem mam wrażenie, że to nie ja go uczę, tylko on cierpliwie tłumaczy mi psie zasady gry.
Ba! Podejrzewam, że mamy jakieś tajne, międzygalaktyczne połączenie, bo zanim zdążę powiedzieć „połóż się”, on już leży, chociaż z moich ust właśnie wyszło „siad”.
Czyta mi w myślach? Może. A może po prostu uznał, że nie ma co czekać, aż ogarnę ludzką mowę – lepiej załatwić sprawę od razu i wrócić do ważniejszych rzeczy, jak kopanie dołków i polowanie na niewidzialnych wrogów.
No i czego możemy sobie życzyć? Zdrowia, zdrowia, jeszcze raz zdrowia!
I jak najwięcej radości z odkrywania nowych dzikich terenów razem.
Bo z takim kumplem każda przygoda to czysta radość! No, może nie zawsze czysta, zwłaszcza gdy po drodze coś zostanie strategicznie oznaczone... ale kto by się przejmował drobnymi "psikuskami"!
Komentarze
Prześlij komentarz